piątek, 18 stycznia 2013

Tarantino i włoszczyzna

Django Unchained
reż. Quentin Tarantino, USA, 2012
165 min. United International Pictures
Polska premiera: 18.01.2013
Western, Akcja, Komedia



Nowy Tarantino w kinach - wiedz, że coś się dzieje. Krótko mówiąc, w okolicach premiery zawsze jest wesoło w sieci. Ta roi się wtedy zarówno od spazmów, achów i nadmiaru ejakulatu, ale też i od hejtów, drwin oraz wyszukanej ironii. Od pewnego czasu, mniej więcej od Kill Billa, mocno zradykalizowały się dwa obozy: Miłośników oraz zdeklarowanych wrogów talentu QT. Tych pierwszych jest rzecz jasna więcej. Od razu zaznaczę na wstępie, tak dla jasności w ogólnym odbiorze, że zdecydowanie bliżej jest mi do tej pierwszej grupy, ale też, nadgarstki jakoś specjalnie mnie nie pobolewają za każdym razem, gdy do kin wchodzi nowa produkcja Monsieur Tarantino.

Nie będę jednak ukrywał, że lubię tego skurczybyka. Dostarcza mi plebejskich i zupełnie przyziemnych wzruszeń oraz ascetycznej, niczym nie skrępowanej przyjemności. Bawi się facet konwencjami kina niczym york mojej siostry swym pluszowym odpowiednikiem. Z lekkością, gracją i za każdym razem, z tą samą werwą oraz zapałem. Widać i czuć, że rajcuje go cały proces produkcji filmu, a my, lud prosty, lubimy patrzeć na finalny płód zrodzony z jego nieposkromionej wyobraźni. "No ale ta krew! Te hektolitry przelewającej się na ekranie brutalności!" - krzykną wrogowie QT. No jest, są, i co z tego? Zgoda, jest jej przeważnie więcej niż w przeciętnych horrorach klasy B, C i Z razem wziętych, ale też, czy jest jej mniej niż w Faktach i Wiadomościach? Poza tym nie jest prawdziwa. Nikt przecież nie ginie, a każda ekranowa śmierć tryska krwią niedorzeczności pełnej rasowych podtekstów i zawoalowanego humoru. Oczywiście są gusta i guściki, poczucie humoru i zażenowania, ja jednak w wojenkę fanów i anty fanów się nie włączam. Naturalnie swoje zdanie posiadam, ale czasy są niepewne, więc na wszelki wypadek się z nim nie zgadzam.

Django Unchained to kolejna nisza na prywatnej liście „need to do”, którą to Tarantino koniecznie chciał zagospodarować. Był już kryminał, kino gangsterskie, akcja-sensacja, pastisz kina azjatyckiego, grindhouse’y i slashery klasy B, kino wojenne/historyczne, teraz czas na western. Do kompletu brakuje mu już chyba tylko jakiegoś sci-fi, może coś z Bollywood, no i obowiązkowo pornosa, acz jak sam twierdzi, to ostatnie go nie kręci. Pracował kiedyś w kinie dla dorosłych, to wie. Szkoda.

Tak więc western. Oczywiście fani facetów w kapeluszach i amerykańskich rozległych prerii westchną z przekąsem: „taaa… western” i będą mieli racje. Już nawet gdzieś w matriksie przeczytałem, to było jakieś stęknięcie pewnego recenzora, który stwierdził, iż DU jest kiepski, gdyż żaden tam z niego western. Ot, zwykła podróba, a przecież jak wół napisane w gatunkowym przypisie, że miał być. No, argument taki, jak co najmniej to niedawne jęknięcie do mikrofonu naszego miłościwie nam panującego premiera, który to z rozbrajającą szczerością oświadczył, iż milion fotoradarów stawia wcale nie po to, żeby ratować swój krwawiący (naszą krwią) budżet, tylko po to, żeby egzekwować prawo i ograniczyć śmiertelność na drogach. Yhy. Jasne. Tylko dla naszego dobra kradną nasze pieniądze. Western więc z Django jest taki sam jak te fotoradary Tuska właśnie. Pełny niedorzeczności w formie i w treści. Tarantino cały swój dobrze już nam przecież znany świat, wytrenowany latami styl i warsztat, oraz ulubionych aktorów ubrał w ciuchy z czasów wojny secesyjnej i dopasował do nich adekwatną, kowbojską scenerię. Ot, cała operacja, przy której Argo się chowa. A jak ktoś chce prawdziwy western, to niech dzwoni po Eastwooda.

Nie mniej jednak, można z przymrużeniem oka tak go traktować. Django to nawet bardzo wdzięczny i zasłużony dla klasyki gatunku przydomek. Został powołany do ekranowego życia już w roku 1966 przez samego Sergio Corbucciego, weterana kowbojskich, włoskich spaghetti. Nie wiem kiedy Tarantinowi strzelił do łba pomysł na reaktywację tegoż kultu (przez ciche D), ale zakładam, że mogło to być np. w roku 2007, kiedy to zagrał gościnnie jako aktor w... japońskim westernie (pierwszym w historii) o jakże uroczym tytule: Sukiyaki Western Django. Straszny gniot tak na marginesie. Osobiście nigdy nie przepadałem za westernami, nawet w czasach wczesnego dzieciństwa, gdzie co drugi z nas przebierał się w szkole za szeryfa i nosił jakiś strzelający plastik w zawieszonej na harcerskim pasku kaburze. A to przecież od pokoleń i od samego początku istnienia kinematografu prawdziwe męskie kino, jedno z najbardziej naszych, samczych, przez nas robionych i dla naszej prymitywnej satysfakcji (zna ktoś jakąś babeczkę, która jarałaby się westernami?). Obok pornosów rzecz jasna. Ale dla Tarantino z wielką przyjemnością zrobiłem wyjątek. W końcu jeszcze na długo przed pierwszym klapsem na planie i tak było już pewne, że znajdziemy u niego wszystko, tylko nie sztywne gatunkowe nawiasy.


No bo to taka typowa tarantinowszczyzna. Czegokolwiek by ten nieuk bez szkoły nie nakręcił, to i tak każdą jego zachciankę przyjmuję z lekkością oraz bananem na twarzy. Idę do kina i wiem co za chwilę zobaczę na ekranie. Z innymi wielkimi twórcami, tymi nieżyjącymi już dawno i tymi jeszcze utrzymującymi się jakoś uporczywie na życiodajnej powierzchni, przeważnie zawsze mam jakiś problem. W sensie, że towarzyszy im jakiś dreszczyk niepewności. Nigdy nie wiem, czego mogę się po nich spodziewać, często bywam zaskakiwany. To zaiste, zajebiste uczucie, ale czasem widzowi przydałaby się w kinie stagnacja. Takie, wiecie, coś jak inwestowanie swoich pieniędzy w bardzo pewny i dochodowy interes. Płacisz i wygrywasz. Zawsze. Tego nikt ci na tym świecie nie zagwarantuje, żaden automat do gier, czy choćby jeden bukmacher, a tu nagle ciach. Bóg dał nam Tarantino. Pewność wygranej 100%. Stagnacja przez duże kurewskie S. Każdy jego film jest z pozoru inny i z różnych powodów powoływany do życia, ale ja już od tego, niech będzie, że 1992 roku, widzę ciągle ten sam, jeden, niepowtarzalny styl, który od lat jest powielany, przelewany ze szklanki do szklanki, modyfikowany, dopieszczany i dla zmyłki czasem przeinaczany. Tarantino jest szalenie konsekwentny w tym co robi i nawet jeśli, tak jak za czasów jego młodzieńczej pracy w wypożyczalni video, gdy przerzucał setkami przeróżnych kaset, od filmów klasy A po Z, robił to zawsze tymi samymi ręcami. Taka tam metafora, miałka, ale na nic innego nie miałem natchnienia. Zwłaszcza teraz, chwilę po zwycięstwie naszych szczypiornistów nad Serbami (autentycznie kiedyś przez nich zejdę z tego świata...).

Co więc otrzymujemy tym razem? Na dzień dobry mamy do czynienia z tą samą niepowtarzalną czcionką napisów początkowych. Jakiś nawiedzony grafolog wykrzyknie, że bluźnię, bo przecież różni się ona od siebie w każdym filmie. Zgadza się. Ale ja mam gdzieś te różnice w zawijasach i ich ogólną charakterystykę. Napisy w filmach Tarantino są jedyne w swoim rodzaju. Widzę je na ekranie i od razu wiem, że to On. Po prostu i basta. Do tego muzyka. Kicz i tandeta w pierwszym odsłuchu. Noł nejmy wokalne, jakieś ethno, rock, folk i regionalne wygibasy wygrzebane z podrzędnych lokalów, nieprzesłuchanych kaset demo i podmiejskich garażów. Nie mniej jednak zawsze wpada w ucho i zostaje już wewnątrz na wieki. Nie wiem jak ten bydlak to robi, ale prawie każdy OST do jego filmu jest wprost przepyszny. W DU rzecz jasna jest nie inaczej. Trochę klasyki spod szyldu Ennio Morricone, do tego czarna muza, James Brown, 2Pac i inne wynalazki. W ogóle jak to brzmi. Rapy w westernie, do tego czarny na koniu, WTF?

Dialogi. No, to temat rzeka. Zawsze stanowią o sile jego filmów. Są najważniejsze. Publika zapamiętuje je na lata, potem robią to następne pokolenia, nawet wrogowie QT wyrwani ze snu w środku nocy potrafią wyrecytować je z pamięci. Aktorskie postacie wypowiadające tarantinowskie kwestie stają się z miejsca legendami, przechodzą do historii kina, trafiają na t-shirty, murale i kubki z kawą. Taka właśnie tkwi siła w dialogach u Tarantino. Lecz tym razem, słowa mówione, wypowiadane w DU mogą po sobie pozostawić odrobinę niedosytu. Nie rozczarują, co to to nie, ale tym razem, czegoś w nich chyba jednak zabrakło. Nie przychodzi mi teraz na myśl żadna konkretna wymiana zdań, ani jeden monolog, który z powodzeniem i z marszu wszedłby do potocznego internetowego języka. Właściwie, to z Django zapamiętałem tylko notorycznie padające na ekranie słowo-obelga „nigger”, tudzież "fuckin nigger", które to pojawia się w filmie jakoś tak, ja wiem, ze trzy razy częściej, niż „kurwa” w obu Psach Pasikowskiego. Oczywiście na swój pokrętny, tarantinowski sposób, jest to całkiem urocze, zwłaszcza, kiedy ów obelga pada najczęściej z ust czarnych aktorów, ale mimo wszystko, wolałbym z filmu zapamiętać coś bardziej hmm… wyszukanego.


Kolejna istotna składowa, charakterystyczna dla jego kina, to dobór oraz charakterystyka postaci. Zawsze trafna, nawet jeśli jakiś krytyk filmowy twierdzi inaczej. W Django, każda postać ma swój określony czas jaki musi z zegarkiem w ręku wypełnić na taśmie filmowej. Na dzień dobry rządzi stary, poczciwy znajomy z Bękartów Wojny, Christoph Waltz, jako Dr. Schultz, dentysta-sadysta i łowca głów w jednym. Facet nie do po-dro-bie-nia. Rola jeszcze lepsza niż Pułkownika Hansa Landy. Nie przyjmuję reklamacji. Jamie Foxx, czyli tytułowy Django, z początku trochę nieśmiały, wyciszony i małomówny ex-niewolnik, schowany jest głęboko w cieniu doktora, także tym aktorskim. Ale u Tarantino nic nie trwa wiecznie, zwłaszcza w tym samym filmie. Z biegiem czasu i akcji, a ta ciągnie się jak włoski makaron, następuje oczekiwana zmiana ról. To właśnie Foxx przejmuje batutę z rąk mistrza, a Waltz schodzi do jego cienia, by pod koniec ponownie i w iście gwiazdorski sposób zaznaczyć swoją obecność. W między czasie pojawiają się inni, ci teoretycznie drugoplanowi, którzy w momencie swojego pląsania na scenie, zajmują cały plan pierwszy i z premedytacją kradną film dla samych siebie. I to jak kradną! Leonardo DiCaprio (Brzyyydal). Zawsze podchodziłem do niego z rezerwą, nie wiem, coś mi w nim nie pasowało, był zbyt cukierkowaty i przerysowany, ale po tym co uczynił pod władaniem Tarantino, zmieniam zdanie. Na wieki wieków. Rola-arcydzieło. Wykorzystał swój czas antenowy do skrajnych granic możliwości naszych tyłków w kinie. Każdą minutą z jego udziałem na ekranie cieszyłem się jak małe somalijskie dziecko na widok cukierka. To samo z Samuelem L. Jacksonem, ale u niego to akurat standard. Mógłby zagrać nawet wierzbę na wietrze, a i tak cały świat chciałby go oglądać i padać u jego stóp. „Fuckin nigger” wydobywające się z jego ust brzmi niczym poetyckie: "zachodni wiatr spienione goni fale". Ponadto, niezmiernie cieszę się jeszcze z tego, że po wielu latach przerwy, mogłem w końcu zobaczyć na wielkim ekranie Dona Johnsona. Rola może i niewielka, ale jakże miły był to przecinek w tym kapitalnym, ogólnie rozbudowanym zdaniu.

Klasyką u Tarantino są też padające jak muchy trupy. Może jest ich mniej niż w Kill Billu, a sztuczna krew lejąca się ze sztucznych tętnic nie zalewa całej scenografii, ale i tak wrogowie przemocy w kinie będą wołać na alarm. Standardowo dużo jest strzelania, bum bumów, lania po mordach, niedorzecznych i abstrakcyjnych scen fizycznie niemożliwych do powtórzenia w naturalnych warunkach. Wszędzie indziej raziłoby mnie to po oczach, ale nie u QT. To jedyny wyjątek, w którym z całą stanowczością, oraz będąc trzeźwy na umyśle, domagam się całej tej litanii brutalności i wręcz żądam jej niczym dostępu Polski do Morza Czarnego i śródziemnomorskiego klimatu. Tarantino bez trupów i krwi jest tak samo bez sensu jak Dreamlinery Boeinga bez dymiących się akumulatorów.


Zastanawiam się więc teraz usilnie nad tym, co w Django może rozczarować zdeklarowanych fanów tarantinowszczyzny? A już przecież spotkałem się z takim stwierdzeniem. Nie wiem. Nabijcie mnie na pal, nie mam bladego pojęcia. Może te teksty i dialogi, które swą wytrawnością trochę odstają od starszych filmideł? Ale te i tak są przecież wystarczająco mocne, oraz ostatecznie bronią się w każdym momencie trwania filmu. Wszystko poza tym jest w stu procentach stu procentowym Tarantino. Bez wyjątku. Ten co prawda nie wnosi swym pastiszem westernu niczego nowego do swojego warsztatu, nie wyznacza nowych standardów, ale tradycyjnie, jak przystało na podłego postmodernistę, w charakterystyczny dla siebie sposób śmieje się ze wszystkich reguł i granic w kinie, które to z lekkością przełamuje. Jak zwykle i po swojemu epatuje tonami absurdu, miesza konwencjami i prowadzi liczne wątki do jednego wielkiego wybuchu. Tarantino stworzył kolejny irracjonalny świat utkany z tysięcy klisz filmowych, który zapewne pozostanie w naszej pamięci przez długie lata. To zapewne nie jest jego najlepszy film, być może też nawet nie sięgnie do podium, ale napisać o nim, że „rozczarował”, to jak wykrzyknąć do swojej małżonki po 40 latach szczęśliwego małżeństwa, że żąda się rozwodu, bo ta wczoraj nie umyła kubka po kawie. Bitch, please.

Zasiadając do seansu nie chciałem być niczym zaskakiwany. Oczekiwałem typowej dla tarantinowszczyzny stagnacji emocjonalnej, także niebanalnej, acz stosunkowo prostej rozrywki i humoru zawieszonym na wysokim poziomie, niczym niewolnicy na drzewach. Nie pragnąłem, by Tarantino raptem i niespodziewanie uciekł od swojego świata i wywiódł mnie gdzieś do lasu, gdyż mogło to przynieść niepotrzebne spustoszenie w mej łepetynie, a tego wolałbym uniknąć. Chciałem i wręcz żądałem od Django Unchained, by znalazło się w nim 100% Tarantino w Tarantino. Było jakieś 96%, czyli zaliczone, spenetrowane, z bananem na twarzy mogę odhaczyć, dać mu pięć, lulu, paciorek i spać.

5/6

IMDb: 8,7
Filmweb: 8,3




5 komentarzy:

  1. Przyznam, że jakoś nigdy nie zdawałem sobie z tego sprawy i nie traktowałem tego, jakbym należał do jakiegoś obozu "anty-tarantino". Ale właśnie tak - od Kill Billa zauważyłem znaczny spadek formy u Tarantino. Ale też lubię tego skurczybyka. A Django to zabawa przednia. Dużo, dużo humoru, świetnej akcji i nieziemskich dialogów. Czyli super!:)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Wybieram się na to w niedzielę i jak na razie same pozytywne recenzje, co mnie bardzo cieszy. Przyznam, że mam podobne oczekiwania do tych, które ty postawiłeś. Bardzo ciekawi mnie jak wypadł DiCaprio, bo nawet po tym zdjęciu, które zamieściłeś w recenzji, mam wrażenie, że będzie to coś wyjątkowego. Co do tych fanów, o których wspomniałeś na początku, ja jednak jestem chyba w połowie, do nikogo się nie przypisuje. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadzam się z KAŻDYM jednym słowem Twojej recenzji. Chyba już nie mam po co pisać własnej :D Gra aktorska - totalnie tak, na czele z Christophem Waltzem, zaraz za nim Samuel L. Jackson i Leo, gdzieś ciut dalej Jamie Foxx, ale niewiele! Ogólnie rzecz biorąc absolutnie genialnie. Co do dialogów, pełna zgoda, były ciut gorsze niż zwykle, ale z drugiej strony w Grindhousie były jeszcze gorsze (nie zapamiętałam żadnego), szczerze mówiąc nie pamiętam też chyba żadnego z Bękartów, może poza motywem włoskim :) Tutaj chyba będzie jednak lepiej. Takie teksty jak: "I like the way you die, boy!", "Django. The D is silent" albo dialog o zabijaniu białych za pieniądze - miazga :) Film myślę u mnie gdzieś zaraz za podium. Tarantino łykam absolutnie w całości, z totalną radochą przy oglądaniu. Dobra recka! Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  4. sorry ...3/5 mój błąd
    arti

    OdpowiedzUsuń
  5. No piękny tekst! Też lubię skurczybyka. Rżałam na "Sukiyaki", to była prawdziwie popisowa rola Kamiennej Twarzy ;).
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń